//Kuby. Dałeś odpis po tym jak odpisał, więc musisz czekać.
//...
o której zwykle odpisuje?
//Nie ma reguły. Ale najczęściej gdzieś w nocy.
Kadir
Niestety, rycerz przeliczył złoto i odszedł w poszukiwaniu tańszych niewolników. Zawsze na podium ktoś jest sprzedawany drogo, więc poszukał na stoiskach. Dziwnie się to słyszy, stoiska z niewolnikami... Mniejsza, na widok młodziaka rzeźnik się oblizał, a i kilku innych handlarzy podeszło. Młody, długo pożyje, dużo zrobi, mało je.
-Zaczynamy licytację!
Na tę komendę prości handlarze i mieszczanie rozwiązali swoje sakiewki ze złotem.
-20!
-30!
-50!
-Wygląda znajomo, dam 100!
-500!
Na taką sumkę wszyscy odwrócili wzrok na rzeźnika, który jak widać, miał sporą sumkę przy sobie. Na szczęście chłopaka ktoś postanowił się handlować z rzeźnikiem, ale chyba tylko po to, by podbić cenę.
-600!
-700!
-1000!
-1200!
-1500!
-2000!
Dwa tysiące za młodziaka, obcy kupiec w tym momencie postanowił odpuścić, ciesząc się, że podbił mu cenę. Problem jeden: rzeźnik prawdopodobnie wygrywa tym samym licytację.
-Po raz pierwszy!
Kadir wyobraził sobie, jak jest wrzucany żywcem do kotła, a następnie rzeźnik zakłada pokrywę, żeby nie mógł uciec. Pokrywka ma otwory na powietrze, przez co się nie udusi i do końca będzie przytomny.
-Po raz drugi!
Teraz inna wizja, a dokładniej jego mięśnie na talerzu rzeźnika, tuż przy głowie krasnoluda z jabłkiem w zębach.
-Po raz trze
-Dam dziesięć tysięcy złota, a jeżeli będzie trzeba, to sprzedam swój okręt!
Zaraz, zaraz. Czy ktoś właśnie krzyknął, że kupuje młodziaka za dziesięć tysięcy złotych monet? Czy w ogóle ktoś na oczy widział taką sumę? Rzeźnik po tych słowach zbladł, a następnie wycofał się gdzieś w tłum. Skorzystał z okazji, że ta sama grupa handlarzy odsunęła się na boki. I nie tylko przed straszliwym kanibalem, ale też, żeby można było zobaczyć, kim jest wybawca. A stało ich tam dwóch. Jeden w czarnym płaszczu i kapturze zasłaniającym oczy, z rękami za plecami. Drugi, ubrany w elegancki strój kapitana. I to właśnie kapitan się zbliżył, otrzymując wcześniej sakiewkę od tego w płaszczu.
-Złaź z podium chłopcze.
Kadir
Zeszkoczył nagle, lądując bez problemu na ziemi i wstając. Spojrzał kątem oka, czy może jeszcze złapie tego gościa, któremu wydał się znajomy. Zrezygnował jednak, pewnie już go dawno nie ma. Dziesięć tysięcy! Chłopak nie wyobrażał sobie zobaczyć pięciu setek sztuk złota, a co dopiero takiej sumy. Kto przyjeżdżałby do Kasuss z taką niewyobrażalną kwotą i przepuszczał to na jednego Kadira? To musiał być chyba sam diabeł. Właściwie to pierwsze napatoczyło się Kadirowi na myśl. Ten cały kapitan na pewno jest jakimś demonem albo wyznawcą nie wiadomo czego i potrzebuje na ofiarę takiego niewolnika. Takiemu właścicielowi nie powinno się podpadać, więc uważnie słuchał, co ten ma do powiedzenia.
Kadir
Albo po prostu miał szczęście. Od razu kapitan rzucił sakiewkę poprzedniemu właścicielowi.
-Sam odlicz procent ze sprzedaży. A ty chłopcze, jak masz na imię?
//szczęście by miał, jakby rzeźnik się wyłożył i głupią mordę rozwalił c:
Kadir
- J-jestem Kadir.
Chłopak spojrzał nieśmiało na swojego nowego właściciela. Nie miał pojęcia, czego może się spodziewać, każdy nowy pan był inny. A kapitana to spotkał tylko raz, gdy cyrk wystawiono niemalże w wodzie.
Kadir
- Miło mi pana poznać. - Było to niemal automatyczne, trudno poszukać w tych słowach jakichkolwiek emocji.
Sam też się rozejrzał, udając, że szuka tego gościa w płaszczu, w rzeczywistości chcąc jeszcze raz spojrzeć na to przeklęte miasto.
Kadir
To się nigdy nie zmienia. Nawet za dzieciaka rynek podczas handlu niewolnikami wyglądał okropnie i odrzucająco.
-Chodź za mną.
Kapitan ruszył do wozu, który zostawił na ulicy obok rynku. Dwa konie, jeden szary, drugi brązowy.
Kadir
Uśmiechnął się i pomyślał, kiedy znowu tu wróci i kim wtedy będzie. Ochoczo poszedł za panem Victorem, bo i tak jakoś nie widział innej opcji. Czy w ogóle pamiętał, jak wygląda morze?
Kadir
W sumie, przedostatni właściciel miał kilka statków transportowych... mniejsza, Victor wsiadł na wóz i jasno dał do zrozumienia, że Kadir może usiąść obok niego.
-Wyruszamy do Nowego Gilgasz młody.
//posiadanie statku to nie to samo co częste zabieranie tam swojej dupy
Kadir
Wsiadł więc. Czyli na powrót do Nowego Gilgasz. Był w ogóle sens tarabanić się tutaj, jak i tak wraca w to samo miejsce? Los chyba sobie z niego śmieszkuje.
Kadir
///Byłaś chłopcem na posyłki, często jakieś paczki zanosiłaś kapitanom statków. I ten, napisz coś na chacie, żebyśmy mogli podyskutować odnośnie fabuły.
Życie jest suką, ale za to bardzo trudną do zdobycia. Wyjechali z miasta, a w ostatnich chwilach zdawało się, że Kadir był obserwowany przez jakąś potężną, lecz nieznaną mu istotę.
Zmiana tematu: Nowe Gilgasz. Ja zacznę za jakiś czas.
//wyraźnie napisałam czym się zajmował u ostatniego właściciela, mistrzu, ale skoro się upierasz...
Właściciel
Max:
W końcu natarł nią odpowiednie miejsca na Twoim ciele.
- Jutro rano masz to zmyć i będziesz jak nowy.
Abby:
- Nikt.... Nikt nie zginął?
- Ty prawie zginąłeś, durniu. Poza tym całkiem sporo Drowów.
- A jest coś, czego nie mogę robić przez ten czas?
Właściciel
Taczka:
- Nie, jeszcze tego nie rozważałem.
Max:
- Najlepiej jakbyś leżał i nic nie robił poza wpatrywaniem się w sufit i oddychaniem.
Abby:
- Czyli zaatakowali i ich odparliście?
Spojrzał na porę dnia. Słabo jak się okaże że jeszcze daleko do nocy. Lepiej, jak będzie wieczór.
- No, najwyraźniej. Ech, mam dziurę w dachu do załatania...
Właściciel
Taczka:
- To zależy. Zawsze najpierw stawiałem na pierwszym miejscu własne dobre, a dopiero potem czyjeś.
Abby:
- Dobrze, że skończyło się tylko na tym. - odrzekł i westchnął, opuszczając się powoli, aby się położyć. - Bo tylko na tym, prawda?
Max:
No niestety, dzień trwa sobie w najlepsze.
- Twoi znajomi się na coś szykują, ale mają mnie gdzieś, więc nie wiem co.
Leżał więc tak, starając się coś podsłuchać.
//Jakby co to wyłącz i włącz wieczorem, jeżeli chcesz.//
Właściciel
Max:
//W sumie mogę. Już z góry też założę, że poszedł do siebie, siedzi tam i się nie rusza.//
Abby:
- A mogłabyś go tu zaprosić? - spytał, mając na myśli prędzej Geretha-Dłoń niż postawnego Orkologa z obuchem.
- Znając życie poszedł w cholerę, ale spróbować można. - Poszła więc zrobić to, o co ją ten idiota poprosił.
Kiwnęła głową, żeby pokazać, że zrozumiała.
-A pan chce wyjechać dzisiaj, czy jakoś później?
Właściciel
Abby:
O dziwo, obaj nadal byli w pobliżu.
Taczka:
- Im szybciej, tym lepiej, ale na pewno nie dziś.
- Już idziecie? Dethan się obudził i chce z tobą pogadać. - Utkwiła na moment wzrok w Gereth'cie, czy jak mu tam było.
Ponownie kiwnęła głową i już się nie pytała.
Właściciel
Taczka:
Wy zaś szliście w kierunku centrum, co mogłaś poznać po szumie rwącej rzeki, jaka przepływała niemalże przez jego środek, dzieląc miasto na dwie, połączone ze sobą mostami, części.
Abby:
- Obudził się? - spytał i bez dalszych ceregieli ruszył w kierunku budynku, a Orkolog niechętnie powlókł się za nim, mamrocząc coś o mięsku i grogu.
Wróciła do budynku bez słowa. Bo co niby dalej gadać. Szła jednak szybciej, możnaby w razie czego pieprznąć niegrzecznych gości patelnią.
Właściciel
Do pomieszczenia weszliście niemalże jednocześnie, tylko Orkolog pozostał w tyle i prawdopodobnie, jak zwykle, pozostanie na zewnątrz.
Stała w drzwiach i bacznie obserwowała nieproszonego gościa.
Właściciel
Taczka:
- Do... Nazwijmy to bezpieczną kryjówką.
Abby:
- Jak nam idzie, Gereth? - spytał Dethan, odkasłując przed wypowiedzią.
- Jak zwykle. - mruknął Dłoń, siadając na jakimś krześle.
- Aż tak źle? - znów zadał pytanie tamten, a po chwili obaj zaśmiali się serdecznie, choć śmiech człowieka w srebrnej masce był dziwny, tak chrapliwy, jakby jego gardło było niezwykle wysuszone.
Ochlejusy i partacze.
Słuchała ich dalej.
-Jakiej bezpiecznej kryjówki?
Właściciel
Taczka:
- Mam wielu znajomych, a na dodatek kilku z nich nie lubi Goblinów.
Abby:
- Więc...?
- Było ich ośmiu, Bolg załatwił czterech, ja trzech, a Twoja podopieczna resztę. - odparł Gereth, kiwając w Twoją stronę głową. Może i trochę to podkoloryzował, ale z drugiej strony czy to tak źle?
Max:
W końcu nadszedł upragniony czas wolności, czyli czas, w którym mogłeś pozbyć się tej zasranej maści.
W końcu. Pora więc się tego pozbyć. Jest ranek, nie? Czyli raczej zbiórka będzie.
Zaczęła dłubać w paznokciach. Wtrącają się tam, gdzue ich nie trzeba.
-No to czym prędzej powinniśmy się tam znaleźć.
Właściciel
Max:
Nie ranek, ale wieczór, bo do wieczora miałeś mieć to na twarzy.
Taczka:
Pokiwał głową i skierował swe kroki po moście nad rzeką, aby chwilę później wstąpić do lokalu wyglądającego jak niezwykle obskurna speluna.
Abby:
- Masz świadomość, że teraz pozabijają nas wszystkich, prawda?
- Dramatyzujesz, Dethan, jak zwykle. Przecież wiesz, że zawsze znajdę wyjście z nieciekawej sytuacji, nawet jeśli siedzę w gównie po zęby trzonowe.
- Tym razem siedzisz w gównie po czubek głowy.
- Nieważne, wiesz, co miałem na myśli. A teraz zbieraj się. Wychodzimy.
A teraz starsi panowie niech wypieprzają na dwór, bawić się w wojny z Drowami. Ja mam dzieciarnię do wykarmienia.
No to zaczął zdejmować. Bo co innego miał robić?