Imię:
>Vathkath
Nazwisko:
>Hyatt
Rasa:
>Człowiek 3/4
>Drow 1/4 (Chcę bonusy do kuszy i szabli)
Pseudonim:
>Vath
Charakter:
>W grze
Wiek:
>35
Towarzysz:
>Koń - bojowy rumak.
>20 Kuszników
>10 Pikinierów
>20 Piechurów
>Dwa zwykłe chłopskie wozy z prowiantem
-------
We włościach:
>20 Piechurów (niektórzy z łukami)
>10 Niewolników
Majątek + nieruchomości:
>Wioska w Gez licząca 20 chałup i mały dworek
>2000 złota
Historia:
>Jestem... byłem żołnierzem, służyłem pod generałem Shilo w
Czterdziestym Drugim Pułku, dochrapałem się porucznika. Walczyłem z koczownikami pod koniec wojny, brałem udział w bitwie o Kenburg, w bitwie pod Dreadmoor i w Długim Pościgu - pogoni wojsk Gez za wojskami koczowników, po pokonaniu ich wodza. A także w dziesiątkach mniejszych potyczek i starć. Kilka lat po wojnie, gdy skończył mi się kontrakt, nie podpisałem następnego, tylko spakowałem się i wróciłem do domu. Służba w forcie, tuż przy Minteled, to w czasie pokoju zajęcie dla znudzonych szlacheckich synalków. W czasie wojny nawet zwykły pastuch może awansować na oficera. Ale po wojnie wszystko się zmieniło. Żeby awansować, trzeba było mieć papier.
Odpowiednie nazwisko znaczyło więcej niż doświadczenie. W przygranicznych pułkach tak się nie robi, tam, gdzie żelazo raz po raz barwi się krwią, papier niewiele znaczy, ale w stolicy bez koligacji nie osiągniesz nic. Nawet się nie obejrzałem, jak musiałem salutować gówniarzom o połowę młodszym ode mnie, którzy koczownika widzieli tylko z okazji wizyty jakiegoś poselstwa. Wielu było takich jak ja, którzy w czasie wojny awansowali z dnia na dzień, a potem nagle stanęli w miejscu.
Niewłaściwe nazwisko, pochodzenie, niewłaściwa krew. I nie ja jeden nie przedłużyłem kontraktu. Wróciłem i nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Pieniądze, które odłożyłem z żołdu, wystarczyły na rok z okładem, bo większość przekazałem rodzinie, potem bywało różnie, czasem nająłem się do ochrony, czasem pracowałem jako poganiacz bydła. Myślałem nawet, żeby wrócić do armii, lecz nie do stolicy,
tylko zaciągnąć się do któregoś z przygranicznych pułków. Szabla na pewno by w pochwie nie zardzewiała. Ale nie, los chciał inaczej. Moja rodzina, ojciec, matka, trzech starszych braci, dwie siostry... nigdy nie miałem z nimi jakichś szczególnie dobrych kontaktów. Dużo stracili w czasie wojny, potem całymi latami mozolnie starali się to odzyskać. Chyba mieli pretensje, że najmłodszy syn zamiast powiększać rodzinny majątek i harować jak wół, jeździ w paradach przed cesarzem. Ale pieniądze ode mnie wzięli bez mrugnięcia okiem, co powinno mnie ostrzec. Gdy ojciec i matka zniedołężnieli, mój najstarszy brat przejął obowiązki gospodarza. Wdał się w jakieś dziwne interesy z miejscową gildią kupiecką, pożyczył od nich pieniądze, potem miał oddać w bydle, bydło podobno zachorowało i wyzdychało, ale procent rósł Dziesięcioletni oficerski żołd ledwo wystarczył, żeby o rok odsunąć nieuniknione. Stracili wszystko, ziemię, zwierzęta, cały majątek. Moi rodzice tego nie przeżyli, zawsze uważali, że bez własnego kawałka ziemi człowiek jest niczym. Siostry, dzięki losowi, były już zamężne i dzieciate, ale bracia zostali z tym, co mieli na grzbiecie. Podobno usłyszeli, jak ktoś się chwalił, że ta choroba, która wybiła im bydło, to
żadna choroba, tylko ktoś zwierzęta otruł, żeby nie mogli spłacić długu i żeby kupcy przejęli ich ziemię. Głupia historia, ale oni w nią uwierzyli. Postanowili się zemścić i zanim zdołałem ich powstrzymać, jeden był martwy, jeden ciężko ranny czekał na sąd, a ostatni uciekał w Plugawe Ziemie, ścigany jako bandyta. Gdy się o wszystkim dowiedziałem, zrobiłem to, co trzeba. Zebrałem kilku kamratów i pojechałem w ślad za najemnikami, ścigającymi mojego brata. Dopadliśmy ich niemal w ostatniej chwili. Potem najechaliśmy B, gdzie siedział mój drugi brat, ten ranny. W osiem koni podjechaliśmy pod więzienie i zanim ktokolwiek się zorientował, już śmigaliśmy przez Plugawe Ziemie. I tak, ni z tego, ni z owego, zostałem przywódcą dzikiej bandy.
Nie było już odwrotu, tak w każdym razie myślałem, i zaczęło się życie banity. Z początku... z początku próbowałem sam przed sobą udawać, że tylko się mszczę za krzywdę rodziny. Napadaliśmy karawany tej gildii, która zajęła naszą ziemię, niszczyliśmy wszystko, co nosiło jej znaki, zagarnialiśmy ich stada i tabuny. Ale potem ich wozy zaczęły jeździć w grupach po dwadzieścia i trzydzieści, do tego otaczało je pół setki konnych, więc nie mieliśmy szans, by się na nie porwać. No to nająłem nowych ludzi, ale ci nie chcieli walczyć w imię naszej zemsty. Chcieli łupów, koni, wina i kobiet. Więc żeby ich przy sobie zatrzymać, to zagarnęło się jakiś tabun, należący już sam nie wiem do kogo, to napadło na samotny wóz, poswawoliło w położonej na uboczu wioseczce.
Tak, krok po kroku, zmieniałem się w konnego herszta, dzikiego watażkę. Trzymałem ludzi krótko, po wojskowemu, żadnych gwałtów, żadnego mordowania dla przyjemności, dyscyplina i posłuszeństwo. W zamian wyprowadzałem ich z opresji, które zmiotłyby z powierzchni ziemi inną bandę. Przypominały mi się dawne czasy, gdy zajeżdżałem koczowników, tylko że teraz zajeżdżałem swoich.
Przez trzy lata wymykaliśmy się obławom, uderzaliśmy, gdzie nas się nie spodziewano, graliśmy na nosie wojsku, gildiom kupieckim, prawu. Zemsta poszła w zapomnienie, liczyła się tylko sława, duma i zabawa. To było jak gra, odnalazłem się, a może raczej zagubiłem w niej, i to tak bardzo, że nawet śmierć braci, zabitych w jakiejś potyczce, niewiele mnie obeszła.
W końcu trafiłem na lepszego od siebie. Na najlepszego ze wszystkich i wpadliśmy w obławę. Każdy mój podstęp zawodził, każda sztuczka okazywała się gówno warta. Uciekaliśmy trzy dni i noce, a pogoń nie dawała się zgubić. Cała chorągiew półpancerna. Odcięli nas od rzeki, więc nie mogliśmy nawet uciec na drugą stronę granicy, choć pewnie to też by nic nie dało. Wreszcie, czwartego dnia rano, dopadli nas, w chwilę po tym, jak wydałem rozkaz, żeby każdy próbował ratować się na własną rękę. To była krótka walka, z trzydziestu moich ludzi przeżyło ośmiu.
Byłem już gotów stanąć do ostatniej walki, gdy pojawił się Shilo i od razu wiedziałem, dlaczego nam się nie udało. I z miejsca wróciły dawne wspomnienia. Prawie zacząłem salutować. Rozpoznał mnie, nawet się nie zdziwił, a potem zadał pytanie, ja zadałem mu swoje, odpowiedź mi się spodobała.
Zapytał, czy będę dla niego jeździł. Ja zapytałem, co z moimi ludźmi. Jak powiedział mi później, to była odpowiedź, którą chciał usłyszeć. Gdybym nie zainteresował się wtedy losem moich kamratów, kazałby mnie zabić na miejscu jak wściekłego psa. I może nawet by mu się to udało.
Ostatni raz zebrałem swoich ludzi, wszystkich, których udało mi się zwołać i wziąłem udział w bitwie pod Avis. Podobno jedno z większych zwycięstw, ale to była zwykła rzeźnia. Mówili, że moich kilkudziesięciu konnych uratowało całą flankę, lecz to po prostu oni dali gardła, a nie piechurzy.
Za to zwycięstwo udzielono mi amnestii, a także nadano tytuł szlachecki i niewielkie włości.
Umiejętności:
>Doświadczony w konnej (jeździe/walce/itp).
>Dobry w jednoręcznej broni białej
>Całkiem nieźle z kuszą
>Inteligentny (Tak Tadeusz, to dla Ciebie)
>Zręczność i Wytrzymałość
Wady:
>Słabo z łukami
>Słabo z ciężkimi broniami dwuręcznymi
>Słabo z drzewcowymi
>Słabo z siłą
>Doświadczony w walce konnej z konnicą po swojej stronie. Wojska piesze chyba inaczej działają...?
>Doświadczenie w jego przypadku nad nauką = brak specjalistycznej wiedzy.
Specyfikacje:
>Blizna przecinająca lewe oko, ale tylko dlatego, że art jest ładny.
Zawód:
>Szlachcic Gez
Ekwipunek:
>Ubranie jak w "Ubraniu"
>>Wytrzymałe buty z wysokimi cholewami
>>Jakieś zwykłe ubranie
>>Wzmocniony skórzany kaftan
>>Długa kolczuga na to
>>Skórzany płaszcz wiązany w pasie
>>Chusta na głowę
>Wysokiej jakości szabla
>Tarcza
>Zwykła kusza
>20 bełtów
(papu jest na wozach)
Wygląd:
Ubranie: