O, błękitna poświata zaczyna szybą wpadać
Nie posiadam jednak odwagi jej źródła zbadać
Mógłbym zza winkla wyjrzeć chociaż na krótką chwilkę
Czy moje oczy są już gotowe na oświecenie?
Zerknąłem, podniecenie się w mą duszę wlało rach
Ciach, był to jednak mej niespodziewanej zguby znak
Gwiazdy na jasnym, jesiennym niebie tam ujrzałem
A czy one spojrzały jasnymi oczami na mnie?
Schowałem głowę, ludzkiego oblicza w księżycu
Nie spodziewałem się, otulił mnie dymu całun
Nie spanikowałem, nerwy gasły we mgle bujnej
Zawiasy okna zardzewiałe, czy tej nocy zginę?
Kruche szkło zbija się i leci na mą czuprynę
Ktoś bardzo, tak myślę, zły wyciąga ku niej rękę
Siarkę czuję, mimo że wbiłem w spodnie czaszkę
Kręgosłup, skalp i nerki
Żuchwa, łokcie i szyja
Wszystko boli i pali
Życie ze mnie ulata
Żniwiarz cicho prycha - Pff
Wie, że jego ofiara
Przestaje łapać tlenu
Bezbronna jest i licha
Patrzy na blade ciało
Zwijam się, chyba krzyczę
Spija mnie, czasu mało
Z całej reszty sił myślę
W nagłym zrywie brawury i nadziei
I zamachuję się na pasożyta
I widzę moje pobielałe pięści
Została z ciała już tylko kość lita