SAS cz.2 - Odkrycie

Avatar
Konto usunięte
Link do poprzedniej części: www.grupy.jeja.pl/topic,29238,moje-sas-cz1-poczatek.html

Dioda zbierał amunicję, po niemałej strzelaninę. Kim do cholery był ten fioletowy?! O co mu, ku*wa, chodziło?! Wtedy podszedł do mnie Szprycha i powiedział:

– Cóż, to była za szalona noc! Tyle trupów i amunicji! Gdybym to sprzedał na bazarze, nieźle bym zarobił, ale teraz nie pora na głupoty. Słuchaj. - Szprycha przyklęknął koło dziury. - Musisz dać tam nura i zbadać tunele. Woda musiała mieć gdzieś zbiorowisko i ty musisz się dowiedzieć, czy tunele prowadzą do naszego autobusu i bazy ocalałych. Ech, musimy ich rozwalić i tego fioletowego też, czymkolwiek jest. Dasz tam nura, zbadasz tunele i wrócisz, jasne?

– Jasne– odparłem i wziąłem strój nurka.

Kiedy się uzbroiłem, wskoczyłem do wody. Jasność oślepiała. Po przyzwyczajeniu się do światła, zobaczyłem, że ta dziura jest pełna życia. Ścianki pokrywały zielenice, brunatnice i żyjące głębiej krasnorosty. Pływały ryby, żaby i inne morskie stworzenia. Kilka setek metrów od mojego położenia pływały stworzenia, które odpowiadały innym żyjącym na dnie oceanu. Były to żabnice, wężory i inne. Zanurkowałem głębiej.

Mój cholerny błąd! Zostałem wciągnięty przez wir wodny do jakiejś dziury. Mało tego, zostałem wyrzucony z taką siłą, że uderzyłem w ścianę. Byłem cały, tylko cholerna butla z tlenem... rozwalona! Wyszedłem z wody. Już na nic mi się to cholerstwo nie przyda. Ściągnąłem z siebie szmaty nurka, będzie mnie tylko spowalniać. Kiedy się odwróciłem, ujrzałem dogasające ognisko. Nie jestem wścibski, ale za to jestem głodny.

Po cichu podszedłem do ogniska. Na patyku były jakieś ryby. Nie przyjrzałem im się dobrze, tylko zacząłem je łapczywie zjadać. Usiadłem koło dziury. Wtedy usłyszałem chrapanie zza pleców. Była to postać w szatach. Były brązowe z niebieskimi spodniami. Pas oddzielał szaty od spodni. Miał również sznurowane buty z cholewą.

Koło pasa był jakiś miecz. Klinga była zdobiona i na jej końcu była wyrzeźbiona głowa stworzenia, które widziałem w tym zbiorniku. Postać miała kaptur oraz jakiś czarny materiał, który zasłaniał twarz. Podszedłem do niej Dopiero wtedy dostrzegłem niebieski ogon, który prawie mnie podciął. Zacząłem uciekać w przeciwną stronę. Wtedy coś przeleciało mi przed twarzą, na gardle poczułem zimno stali.

Serce o mało nie wypadło mi z klatki piersiowej. Wtedy zabrzmiał głos:

– Ani kroku dalej!

Cofnąłem się krok w tył. Wtedy przewróciłem się o jego ogon. Wtedy znowu się odezwał:

– Żebyś sobie zębów nie powybijał. Ty jesteś z powierzchni, tak? – Gad znowu usiadł na ławce – Nie wydostaniesz się już.

– Czemu? – spytałem. Wolałem nie drażnić gada i jak najszybciej od niego odejść.

– Jedyne wyjście jest w tunelu, za tymi drzwiami. Sęk w tym, że coś się tam czai. Jeśli zobaczysz inne światło, to spi***alaj tutaj, jasne?

– Jasne.

– Stój! - Stworzenie do mnie podeszło – Masz tą zapasową broń, na pewno ci się przyda.

Wziąłem miecz i schowałem go za pasem. Latarkę przymocowałem do hełmu. Klingę wziąłem do ręki. Muszę być czujny. Potem dostrzegłem drzwi. Podszedłem do nich i z wielkim niepokojem pociągnąłem za klamkę. Drzwiczki otworzyły się ze skrzypieniem, wszedłem do tunelu. Było cholernie ciemno, czuć było zapach ryb i wodorostów. Z wielkim niepokojem rozglądałem się po lokacji. Kilka wejść było zamurowanych, farba schodziła ze ścianek. Dalej była barykada, która uformowała się z okruchów skalnych, cementu i kamieni połączonych żywicą. Podszedłem do niej. Wtedy dostrzegłem bale, które wystawały niczym dzidy. Nie przejdę tak.

Zacząłem rozglądać się po pomieszczeniu, szukałem czegoś, co mogłoby mi pomóc. Wtedy wdepnąłem na jakąś kość, która wydała z siebie bardzo niemiły dźwięk. Z paniką spojrzałem w dół. Był tam szkielet, który odziany był w mundur poborowego. Poborowi występują zazwyczaj w armii radzieckiej. W jego kościstej dłoni tkwił granat. Właśnie czegoś takiego szukałem! Teraz tylko muszę się siłować z jego trupią dłonią, która pozostawia ładunek wybuchowy w żelaznym uścisku. Chwyciłem za dłoń. Nie chciała puścić. Uderzyłem nią w kość przedramienia, która się urwała, tym samym puszczając granat.

Granat był typu niemieckiego. Zakurzony, ale wciąż piekielnie niebezpieczny. Odbezpieczyłem go i rzuciłem w barykadę. Po wykonaniu tej czynności odskoczyłem na bok, aby nie oberwać odłamkiem. Zasłoniłem twarz dłońmi. Granat zniszczył barykadę w mgnieniu oka. Jej kawałki zadziałały niczym strzały, wystrzeliwując i przebijając ściany. Gdybym się nie schylił, skończyłbym z odłamkiem w gardle i wykrwawił się na śmierć.

Zza rozdroży usłyszałem ryk. Niski, ochrypły ryk. Po tym kroki. Spociłem się ze strachu, usiłowałem szukać jakiejś kryjówki, niestety było już za późno. Zobaczyłem światła, o których mówił ten jaszczur. Chwyciłem za broń. Światło robiło się jaśniejsze. Serce biło coraz mocniej, adrenalina lała się litrami, niepokój rósł. Wtedy wyszły stwory. Ich powykręcane ręce latały swobodnie. Były przezroczyste, widać było ich flaki. Jedyną kością była czaszka, one świeciły. Jeden wyciągnął powykręcane łapy przed siebie.

Wziąłem zamach. Obciąłem stworowi dłoń. Zamiast krwi lał się jakiś olej, który świecił. Odskoczyłem, ale stwory atakowały z dwóch stron. Zawirowałem. Potwory, które podeszły zostały błyskawicznie pozbawione głów. Zostały tylko trzy. Biegłem sprintem do najbliższego, zrobiłem fikołek i podniosłem miecz. Byłem cały w tym świecącym szlamie. Potwór został przepołowiony na dwie części. Na ciałach dwóch były gwoździe. Przyszedł mi do głowy szatański pomysł.

Biegłem niczym torpeda do pozostałych bestii, schyliłem się i rękę z mieczem miałem za plecami. Ustawiły się w parę. Kiedy miałem zadać cięcie, jeden znikł i zostałem skąpany w tej świecącej krwi. O mało nie uderzyłem w ścianę, bo poślizgnąłem się na tej substancji. No cóż, szczęście w nieszczęściu. Kiedy usiłowałem wstać, ciągle się ślizgałem. Z wielką mozolnością wstałem i wyskoczyłem z kleistej mazi. Ten stwór był dużo większy i posiadał cztery ręce, dłonie, czterynogi i dwie głowy. Widocznie w razie zagrożenia, te potwory łączyły ciała w jedno, będąc potężniejsze.

Mam przesrane. Podniósł ręce do góry. Cholera. Na szczęście uniknąłem ataku. Z tumanów kurzy dostrzegłem, że jego łapy utkwiły w podłożu i wydostaną się, jeśli nie zareaguję. Podbiegłem do uwięzionych kończyn. Wziąłem zamach i ściąłem jedną rękę. W miejscu urwanej kończyny szybko wdawała się martwica i skóra była już tylko obdartą błoną.

Po prostu wykrwawię je na śmierć. Biegłem pomiędzy nogami i ciąłem, zadawałem ciosy i odcinałem kończyny. Jedna noga, druga i trzecia. Potwór upadł na glebę. Przestawał świecić. Wspiąłem się po łapach. Wbiłem bagnet w kark i wszedłem na plecy. Wziąłem zamach. Jednym ruchem obciąłem stworowi głowy. Upadł na ziemię, a ja wylądowałem znowu w substancji. Wygrzebałem się z niej. Wtedy stwierdziłem, że moja latarka gaśnie. Muszę czegoś poszukać.

Wróciłem jeszcze raz do zwłok poborowego. W jego klatce piersiowej tkwił jakiś pazur. Próbowałem go wyjąć. Na marne, przebił się przez ściankę i jeszcze głębiej. Zacząłem go przeszukiwać. Zapałki i zdjęcie. Umarł młodo. Koło niego znalazłem młotek, mały, zardzewiały i spróchniały. Mam tylko jedno uderzenie. Macałem zamurowane ścianki, muszę wyczuć dobre miejsce i stuknąć. Wziąłem zamach w sam środek. Po jednym uderzeniu młotek dosłownie się rozpadł, tak samo jak ścianka. Wpadłem do pomieszczenia jak szajbus. Zacząłem wszystko rozwalać, w nadziei, że coś znajdę.

Wtem mój wzrok przykuła lampa naftowa. Wziąłem ją i czmychnąłem z pomieszczenia. Substancja ciągle świeciła, gdy z ciał zostały jedynie flaki. Otworzyłem lampę i nawpychałem do niej trochę tego świecidła. Nieskończona ilość światła! W tym samym czasie, gdy się przechwalałem latarka zgasła. Lampa własnej roboty świeciła jeszcze lepiej i trudniej było znaleźć jej dokładne położenie, wspaniale!

Zacząłem eksplorować dalsze pomieszczenia. Były tam tylko kościotrupy. Potwory się nieźle objadły. Dostrzegłem czaszkę w zżółkłej, przezroczystej skórze, brr.

Potem zobaczyłem drabinę, tak, drabinę! Szybko wspiąłem się po niej i otworzyłem właz. Był umiejscowiony w krzakach i trudno było go zobaczyć. Niedaleko zauważyłem Szprychę i Diodę, który wciąż przeszukiwał zwłoki. Zamknąłem klapę i pobiegłem do jaszczura. Potem usłyszałem:

– Wyłaź, no już, sku*wielu! Wyłapałeś mnie, co?

Wtedy zobaczyłem, że on nie kieruje tych słów na mnie, tylko na kupkę wodorostów. Obłąkany jest, czy co? Wyszedłem zza progu. Nagle z wodorostów coś wyskoczyło. Było piekielnie szybkie. Wtem powaliło mnie na łopatki. Lampa odleciała, ale nie zbiła się. Prędko wstałem i wyjąłem miecz. Coś poruszało się z wielką szybkością. Widać było tylko mignięcia przed oczyma. Z myślą, że to coś może szybko zakończyć mój żywot, zacząłem machać klingą w te i we w te. Wtedy coś ciachnąłem. Mała plamka pomarańczowej krwi była na moim mieczu. Wtedy to coś się zatrzymało.

Nogi były wychudzone, klatka piersiowa podzielona na segmenty, na której widać było żebra. Gwoździe powbijane w różne fragmenty ciała. Ręce poobcinane w różnych stopniach. Głowa mniejsza i zotworem gębowymumiejscowionym na czole. Brak jakichkolwiek oczu. Nos był mały, ale podobny do ludzkiego. Odcień skóry był granatowy. Widać było każdą żyłę. Szybko poucinałem stworowi nogi. Pomarańczowa krew lała się we wszystkie strony. Potem obciąłem głowę. Dekapitacja jest 100% w walkach z takimi obrzydliwymi stworami.

Wtedy jeszcze z kolejnej kupki wodorostów wyleciały Biolumy. Szybko rzuciły się na nas. Pierwszego skróciłem o głowę, przynajmniej wiem, że nie wstanie. Reszta poszła w krąg.

Stwory zaczęły się łączyć w jednego. Wtedy mój kompan wyjął coś zza pleców, dokładniej Mołotowa. Podpalił go i powiedział:

– O, jaka szkoda. Nie było zabawy? Masz, spłoń w czeluściach szatana!

Po wypowiedzeniu tych słów rzucił butelką w Bioluma. Straszydło zajęło się ogniem. Substancja znajdująca się w ich ciałach zaczęła wrzeć. Skóra była już prawie cała czarna. Biolum zostanie ugotowany żywcem, straszna śmierć. Ale potworów to nie obowiązuje. Chwilę potem po prostu się rozpadł. Na ziemię wylała się jego gorąca, świecąca krew. Skóra już nie istniała. Jedyną kością była czaszka, Którą mój kompan wziął sobie. Dopiero wtedy zobaczyłem że jego szaty są poszarpane. Chwilę potem je zrzucił. Pod nimi miał pancerz. Czarna kamizelka ze starannie namalowaną czaszką. Hełm, którego wcześniej nie dostrzegłem. Na plecach był karabin maszynowy. Ta sama tkanina pokrywała jego twarz. Okulary dodawały mu kozackiego wyrazu twarzy. Reszta ubrań była niebieska. Takie mundury ma SWAT. Ale na jego ramieniu były inne ozdoby i litery.

Na jego ramieniu była napis "ESTERHA". Potem znowu usiadł na ławce.

–Zdziwił Cię mój wygląd, co? Żyję tu już od 3 lat. Marzyłem, aby wyjść na świeże powietrze.

– Co to jest ta cała ESTERHA?

– To nasza organizacja. Była tu od setek wieków, nieodkryta. Aż do dzisiaj. Niestety, potwory zabijają wielu z was.

– Co teraz zrobisz?

– Wyjdę wreszcie, ku*wa, na świeże powietrze.

– Mógłbyś mi pomóc?

– W czym?

– Znasz sieci starożytnej istoty? Opisz je i pomóż na w walce w wyparciu potworów od bazy.

– O ku*wa, tego się nie spodziewałem. Otóż sieci przechodzą przez cały świat. Łączą się tutaj i tutaj. Pójdę z wami walczyć, muszę rozciągnąć ten je**ny kręgosłup! Ale zaraz, masz ranę na twarzy. Cholera, rozpoznaję ten ślad!

– To ja już pójdę, zanim potwory zrobią masakrę.

– Dobra, idź, później ci to powiem.

– Ta, ta - odpowiedziałem i wyszedłem przez właz.

Moich towarzyszy nie było, czyżby poleźli gdzieś? Wyszedłem na świeże powietrze. Zaciągnąłem się mocarnym haustem. Dostrzegłem ich na polu. Palili jakieś badyle. I uciekli do mojej pozycji. Z kupki badyli wylazły palące się zombie. Dioda miał na plecach silnik. Zacząłem do nich machać, dostrzegli mnie. Dołączyłem do nich. Stwory już nas goniły, ale trzeba było oszczędzać amunicję. Kilka kroków dalej i rozległy się głośne strzały. Pilot napi**dala do nich ze stanowiska. Potwory rozpadały się, jakby były z plasteliny. Niektóre wyglądały jak ser szwajcarski. Potem dołączyło się więcej luf. Dioda rzucił silnikiem koło autobusu.

Pilot zszedł ze stanowiska. Siła ognia została zmniejszona. Wlazłem do autobusu i minąłem się z Pilotem, który szedł naprawić naszą maszynkę do mięsa. Wspiąłem się po drabince do działa KwK 30, ale fajnie! Zasiadłem na fotelu. Obsługa jest chyba bardzo łatwa. Chwyciłem karabin i nacisnąłem spust. Odgłosy potężnych strzałów po prostu ogłuszały niektóre potwory. Szybszym odstrzeliwałem nogi. Bez ręczne, granatowe zombie nie mogły wstać, ha, ha, ha! Sprawiało mi to większą frajdę. Kończyny leciały w powietrze, krew robiła rzeczki, kości małe stosiki. Kilka zombie wyróżniało się od innych. Miały na plecach deskorolki. Raczej nie będą na nich jeździć.

Jedną serią odstrzeliłem całej grupce nogi. Wyciągnęli te deskorolki zza pleców i podłożyli pod swoje zgniłe cielska, potem zaczęli się odpychać łapami. Poruszali się całkiem wolno, ale na pewno szybciej niż z urwanymi nogami. Potem nieuważnie nacisnąłem jakiś guziczek. I spust. Szybkość ognia została zmniejszona. Strzeliłem. W klatce piersiowej stwora zrobiła się wielka dziura. Zaczynam to kumać!

Strzelałem z drugiego trybu broni. Nagle rozległ się głos Pilota:

– Gotowe, spi***alamy!

– Z drugiej strony!

Przekręciłem swoją maszynę. Z drugiej strony maszerowało całe stado Biolumów. Zmieniłem tryb. Teraz szybkostrzelność jest taka sama jak u tryby pierwszego, ale pociski zapalają wrogów! Ale zabawa. Każdy trafiony potwór płonął. Strzały dziurawiły bestie jak sito. Niektóre padały na siebie, tworząc płonącą barykadę z ciał. Potem Biolumy zjednoczyły się w krąg. Pora zmienić tryb. Znowu nacisnąłem czerwony guziczek. Teraz strzelałem amunicją przeciwpancerną, która robiła w nich niezłe dziury. Później dostrzegłem jeszcze pięć guziczków. Miały rysunki: ogień, nabój, większy nabój oraz nabój ppanc. i zielony. Nacisnąłem na czerwony z płomieniem. Postrzelony potwór zaczął się palić.

Zmieniłem na normalny tryb. Potwór się rozpadł. Dioda zabarykadował drzwi. Nagle potwory zaczęły pchać autobus z drugiej strony. Nacisnąłem zielony guziczek. Z drugiej lufy działa został wystrzelony granat, który rozsadził całą grupę zombie. Wtedy powiedziałem:

– Pilot, dawaj i jedź! Zaraz zejdzie się ich tu więcej!

– Nie mogę znaleźć kluczyków! O, są!

Nagłą ciszę zakłócił dźwięk stacyjki i radio. Pilot puścił "To jest ta słowiańska brać". Nie ma to, jak strzelać do bestii z muzyką i dobrym karabinem. Wycofał i rozjechał większość tych szajbusów. Potem pojechaliśmy w stronę bazy. Potwory nadal nas goniły. Zacząłem do nich nawalać. Rozpadały się na kawałki. Wystrzeliłem granat. Bum! Znowu seria i bum! Itd. Te sku*wiele chyba nigdy nie mają dosyć! Wtedy nagrzała się lufa. Muszę poczekać. Krzyknąłem do naszego kierowcy:

– Potraktuj ich jakąś niespodzianką!

– Chętnie!

Terkot silnika zakłócił klekot z tyłu pojazdu. Była to mina! Ach, SAS coraz bardziej mnie zadziwia. Mina szybko wwierciła się w podłoże i wybuchła. Rozniosła ich w pył. Wtedy Pilot się zatrzymał.

– Oto i baza. Teraz trzeba ją zdobyć. – Powiedział.

To będzie wyczerpująca walka...

C.D.N.

Odpowiedź

Pokaż znaczniki BBCode, np. pogrubienie tekstu

Dodaj zdjęcie z dysku