Czarne południe I

Avatar
Konto usunięte
— Zapie**ol mu — polecił doktor.

Młody mężczyzna chwilę się zawahał, popatrzył w oczy przełożonego, po czym, nie ujrzawszy w nich ani krzty blefu, odciągnął prawą rękę do tyłu i uderzył siedzącego w krześle mężczyznę w skroń. Od razu poczuł, jakby połamały mu się wszystkie kości ręki. Złapał ją drugą i siłując się z własnymi emocjami i rozszalałym sercem, zacisnął zęby, by nie wydać przed wrogiem żadnego odgłosu słabości.

Siedzący na krześle mężczyzna nawet nie jęknął, splunął mieszanką krwi i śliny na jego buta.

Był rozwścieczony, już chciał wytrzeć tego buta o nos mężczyzny, kiedy poczuł rękę na torsie.

— Uspokój, się, Harry! Siadaj na krześle i się ucz — powiedział doktor, zajmując miejsce mężczyzny. Złapał go za rozbolałą dłoń i podstawił mu ją pod nos. — Pracuj nad nadgarstkiem. Nie używaj pięści, jeśli nie robiłeś tego wcześniej. Chcesz zadać ból?

Poczuł, jak doktor otwiera mu dłoń.

— Używaj otwartej ręki, tylko nie części wewnętrznej, a palców. Uderzaj palcami z plaskacza. To boli, zaufaj. — Doktor obrócił się do siedzącego w krześle mężczyzny, który miał na twarzy ten fałszywy uśmiech, bał się i próbował zgrywać twardziela.

Doktor podszedł do mężczyzny i również się uśmiechnął. Nagle, bez żadnego uprzedzenia ani wątpliwości, uderzył lewą ręką mężczyznę tak, jak pokazał swojemu uczniowi, następnie drugą poprawił już z pięści. Niepozorny mężczyzna dwoma r*chami zdewastował twarz zakutego na krześle, musiał je nawet przytrzymać, żeby się nie wywróciło.

Na twarzy więźnia znów pojawił się uśmiech, już gotował się do splunięcia, kiedy doktor złapał go za szyję i pochylił się nad nim:

— Jeśli spluniesz, każę dewiantom z D, których wcześniej zamknąłeś w celi, zgwałcić cię na śmierć. Jasne?

Tym razem uśmiech od razu zszedł z twarzy mężczyzny. Popatrzył się wystraszonymi oczami na doktora, dając do zrozumienia, że perspektywa zwykłej śmierci była dla niego do przyjęcia, ale alternatywy — już mniej.

Czarne południe, część I

Kiedy po raz pierwszy poznał doktora Quebeca (ani razu nie słyszał, by ktoś wołał go po imieniu czy nazwisku) na bankiecie, nadal tkwił w przekonaniu, że jajogłowi po prostu nie wiedzą, jaka jest rzeczywistość. Nie żywił do nich żalu ani nienawiści, po prostu uważał, że nie powinni mu nigdy wchodzić w kompetencje. "Nie mają prawa mi rozkazywać! To cholerni naukowcy, a nie dowódcy! Niech zajmują się, ku*wa, funkcjami pierwotnymi, a nie dyrygowaniem!".

Czarny smoking i zarośnięty, trzydziestoletni dziwak śmierdzący piżmem. Wyglądał jak niedożywiony hipis próbujący wpasować się w śmietankę towarzyską. Nie, żeby sam do niej pasował, ale przynajmniej nie musiał niczego udawać, podpierając ścianę w białej koszuli i dżinsach za dwadzieścia złotych.

Obserwował każdego, bo mu się nudziło, bo lubił się pośmiać, kiedy maniacy zeszytów naukowców popełniali gafy towarzyskie i bo… miał oczywiście wiele innych powodów znacznie przechylających szalę "Rozmawiać z kimś?" w stronę "Nie". Przyszedł się najeść. Ot co, brutalna prawda. Wymiana kilku słówek z fałszywym uśmiechem to jedyne, czego inni mogli się spodziewać.

Quebec jednak sprawiał nieco inne wrażenie. Wziął do ręki lampkę wina i nasypał do niej orzeszków ziemnych. Podeszła do niego jakaś kobieta, żeby pogadać — sprawił, że zaczęła się śmiać tak głośno, że wszyscy na nich spojrzeli jak na jakichś odludków; śmiała się tak żywiołowo, że nawet nie zauważyła, kiedy Quebec po prostu zniknął. Nie zniknął jednak z jego oczu. Mężczyzna wmieszał się w tłum i usiadł na kanapie z jakimiś innymi jajogłowymi.

"To było… Co to miało być? Rozśmieszył ją, po czym po prostu ją olał?". — Popatrzył na ciągle rechoczącą kobietę. Rozejrzał się po sali, próbując dostrzec, czy ktoś inny zauważył tę sytuację. Ludzie mieli to gdzieś. Bawili się raczej na tyle dobrze, że nie interesowało ich nic innego. Oczami natrafił jednak na jedną osobę, z którą mógł porozmawiać.

Rozprostował nogi i powstał, czując nieprzyjemne uderzenie krwi do głowy. Zwrócił się ku łysemu staruszkowi, który trzęsącymi rękami próbował nalać sobie czerwonego wina do lampki. Położył rękę na jego plecach i uśmiechnąwszy się do staruszka, sam nalał mu wina do lampki, po czym wręczył mu ją do rąk.

— Pan Edwardzie! — Pijany mężczyzna się uśmiechnął. — Co słychać?

— Po prostu Edek. Wszystko w porządku, nie licząc stosu zagubionych dokumentów z rana, to dzień jak każdy, panie doktorze.

Doktor Ronald Bielak był poważanym naukowcem, nieco staromodnym, ale gość miał klasę. Sześćdziesięciolatek znany był z tego, że lubił towarzystwo spoza wydziału naukowego i vice versa. Miał 4. poziom upoważnienia i był zastępcą dyrektora Ośrodka 46. Jeżeli jedna cecha mężczyzny miałaby opisać jego osobę, było to magnetyczne zaufanie, oczywiście w sensie społecznym… nie żadnym innym.

— E tam, doktorze, Edek, jesteśmy tu, by się bawić, a nie grać… badać mu… nieważne. Mów mi Ronald jak cała zgraja, dobra?

— Dobrze… Ronaldzie. — Wypowiedzenie imienia tego naukowca było dla niego nieco dziwne: była to jedyna osoba, którą poważał, a do której nie musiał zwracać się po stopniu. — Mam jedno pytanie, może trochę głupie i pozbawione taktu, ale…

— Mów, bo nie wiem, czy jutro przyjdę do pracy — przerwał mu staruszek.

— Ten naukowiec. — Wskazał siedzącego na kanapie hipisa. — Nie wiem, jak to powiedzieć…

— Dziwny, nie?

Popatrzył się na staruszka.

— Nie pasuje do tego towarzystwa.

— Nie, żebym…

— Nazywa się Quebec jak kanadyjskie miasto. Jest ekscentryczny, ale też szalenie inteligentny. Trudno z nim czasami dojść do konsensusu, acz można na nim polegać… zazwyczaj. Ma trójkę, może niedługo czwórkę. Chcesz pogadać, to śmiało, nie zje cię.

— Trójkę dzieci?

— Nie, bałwanie, trójkę na identyfikatorze! Dzieci! Szkoda by mi ich było.

— Ach! — Poczuł się jak idiota. — Rozumiem. W każdym razie dziękuję, Ronaldzie. Życzę ci szampańskiej zabawy.

— Wzajemnie.

Uścisnął kruchą dłoń staruszka i postawił własną lampkę na stole, po czym nalał do niej wina. Nie wiedział, czy złapać kilka przekąsek i pójść do domu, czy pogadać z dziwnym doktorem. Nie chciałby wyjść na jakiegoś idiotę, chociaż jak na tak iskrzącą plotkami placówkę, jak O46, "anomalią" był fakt, że nic o mężczyźnie nie wiedział.

"Walić to!".

Przełknął ostatnie krople aksamitnego osiemdziesięciolatka z Toskanii i skierował się ku Quebecowi.

***

— Kim jesteście? — wymamrotał więzień.

Quebec pstryknął mu palcem w nos.

— O-DZIEWIĘTNAŚCIE! Jakie to ma, ku*wa, znaczenie, kiedy w tej chwili jesteśmy tu sami?

— Komitet do sprawy etyki!

Kolejne pstryknięcie. Aż zatrzeszczało.

— Ku*wa, przestań! — wykrzyczał z załzawionymi oczami.

— Kto cię nasłał? — odpowiedział krzykiem Quebec. — Koalicja, Kościół? Gadaj!

— N… nikt… nic mnie nie nasłało. Nazywam się Irek Tomaszewski, jestem strażnikiem…

Tym razem przerwał mu Edek:

— Nie jesteś żadnym strażnikiem. Ja jestem strażnikiem i znam wszystkich strażników O46. Ty nie jesteś jednym z nich!

Quebec bezgłośnie stuknął palcem w czoło, po czym przyłożył go do ust.

Nie rozumiał, o co chodziło doktorowi. Powiedział coś nie tak? Może niewłaściwe było to, że ujawnił swoją tożsamość, swój przydział?

— Nie widniejesz w żadnym rejestrze pracowników. Ani byłych, ani umarłych! Zacznij gadać. Dobrze wiesz, że i tak w końcu się rozprujesz. Zrobimy wszystko, by tak było, więc oszczędź sobie tego piep**enia!

Więzień ucichł. Spojrzał między swoje nerwowo podskakujące buty. Słyszalne było tylko jego oddychanie. Jakby przebiegł właśnie pięć kilometrów na pełnym sprincie. Może uciekał od tego, jak mocno wdepnął; od rzeczywistości, wbiegając wprost do paszczy naiwności i zgrywania twardziela.

— Chodź tu. — Quebec wskazał palcem na Edka.

Bez słowa podszedł do doktora, gotując się na możliwość, że będzie musiał pomóc mu w torturach. Nie byłoby to nic złego w jego mniemaniu. Po prostu był zmęczony całym tym dniem.

Quebec wyciągnął z kabury na brzuchu pistolet i podał go Edkowi.

— Co?! — Nie wiedział, jak ma zareagować.

— Bierz giwerę — powtórzył Quebec.

— Mam go…

— Weź giwerę do ręki, tylko tyle — powtórzył głośniej.

Złapał za pistolet, upewnił się, że jest zabezpieczony, i skierował go lufą w podłogę. Jako strażnik często miał do czynienia z bronią palną… ale na strzelnicy. Strzelał też do manekinów i ludzi w kamizelkach odpornych, nigdy jednak nie dokonywał egzekucji; od tego byli inni. Zabiłby w trosce o bezpieczeństwo swoje albo innych, ale zamordować… ot tak? Najwyraźniej ten dzień wskoczył właśnie na jednokierunkową do miasteczka "Najgorszy dzień życia".

Doktor uklęknął przed więźniem i położył ręce na jego barkach. Spojrzał mu dogłębnie w oczy:

— To nowy. Jest strażnikiem i niezbyt uważa na to, co mówi. Musisz mu to wybaczyć, bo niestety, przyznając się do tego, kim jest, skazał cię na śmierć. Hip, hip, hura! A teraz otwórz gębę i dowiedź, że będziesz nam od tej pory lojalny. Może zakończy się to na wstrzyknięciu preparatu, pogrożeniu palcem i ułożeniem do snu w domu.

"Ku*wa". — Wzmocnił chwyt na pistolecie, czując, jak zaczyna go topić we własnym pocie.

— Błagam! Błagam, nie! Ja nic nie wiem! Proszę!

— Odbezpiecz — rzucił Quebec do strażnika.

Trzęsącym się palcem odbezpieczył broń. Żywił ogromną nadzieję, że Quebec tylko blefuje. Przecież nie mógłby wymagać od dopiero co poznanego strażnika, że ten będzie strzelał do ludzi na jego życzenie! Prawda?

— Proszę! Wypuśćcie mnie! Mam rodzinę, dajcie mi ten preparat, i już nigdy mnie nie zobaczycie, błagam! Jestem zwykłym strażnikiem. Niedawno mnie tu sprowadzili, dlatego nie mam mnie w rejestrze ani mnie nie znacie. Naprawdę jestem niewinny!

— Wyceluj między oczy.

Tak zrobił. Nie wiedział jednak, czy zdoła pociągnąć za spust. Poczuł smród moczu i popatrzył się na przemoknięte sztruksy więźnia… "Oczywiście, przyjdzie mi zabić obszczanego więźnia, do ku*wy! Jakbym miał za mało na sumieniu…".

— Nie chcesz umrzeć we własnych szczynach, prawda? — zapytał Quebec. — TO ZACZNIJ, KU*WA, MÓWIĆ!

— No… cholera! Zatrudnił mnie jako prywatnego asystenta i poprosił, żebym jedynie pozwolił wejść do przechowalni osobom, które nie będą figurowały na terminarzu i podadzą hasło.

— Pięknie. A teraz powiedz, jakie hasło i kto cię zatrudnił. Kolega schowa wówczas broń.

— Has… hasło to czarne południe. Proszę, wypuśćcie mnie! To wszystko!

Quebec, nie spiesząc się, wyciągnął z kieszeni smokingu niewielki notatnik i zapisał w nim dwa słowa. Kiedy skończył, wyszeptał do Edka, ale tak głośno, że więzień musiał to słyszeć:

— Napnij kurek.

Wziął głęboki oddech, ciesząc się nim przez chwilę jako nie-morderca, po czym, starając się uspokoić ciało, powoli wypuścił powietrze z płuc.

— Zabiją ich wszystkich, moją rodzinę! Proszę, zrozumcie!

— Kto?

— … Nie wiem.

Quebec zrobił dwa kroki w tył i ręką zaprosił Edka do więźnia:

— Zastrzel go.

— Poważnie? — Nadal nie mógł w to uwierzyć. Naprawdę miał zamordować?

— Nie, ku*wa, na niby! Tak, poważnie, zabij go! Celuj między oczy.

I pociągnął za spust. Wszystko drgnęło: on, więzień i Quebec. Z lufy nie wyleciał jednak żaden pocisk. Rozległo się tylko pyknięcie z mechanizmu iglicowego pistoletu. W środku nie było ani jednego naboju.

Edek głęboko odetchnął. Wytarł pistolet o koszulę, i tak była brudna od krwi.

Mężczyzna brał haust za haustem. Był przerażony i sytuacja ta była dla niego sadystyczną torturą, gorszą niż śmierć!

— Ups. — Doktor wyciągnął z kieszeni nabój. — Zapomniałem. Ale ze mnie gapa. Cóż, może to znak, że powinienem dać ci jeszcze jedną szans…

— Robert Traumaszyn.

— Nie dosłyszałem.

— Robert Traumaszyn! Dyrektor ośrodka! To on mnie zatrudnił. Przysięgam na wszystko!

Quebec chwilę patrzył na faceta, po czym schował nabój do kieszeni.

Dyrektor placówki zaangażowany w sprzedaż obiektów? Przecież doktor tego w życiu nie kupi!

— Mógłbyś powiedzieć, nawet, że to twój pies, by zyskać na kilku dniach życia. Rozumiesz? — wyszeptał. Jego głos miał jednakże inny ton: jakby coś go nagle bardzo zaintrygowało.

— Wiesz, jaką ma bliznę na plecach? — zapytał więzień.

— Wiem?

— Jeżeli jesteś, kim wydaje mi się, że jesteś, to wiesz.

— Powiedzmy.

— Płonąca błyskawica.

Quebec się uśmiechnął, po czym zabrał strażnikowi pistolet.

— Cóż, to wszystko wyjaśnia. Chodź, odepnę cię i zaaplikujemy ci ten preparat. Widzisz, jak łatwo było? — Doktor przeszedł za fotel.

— Tak, dzięku…

W jednej chwili głowa więźnia po prostu obróciła się o dziewięćdziesiąt stopni w prawo. Quebec skręcił mu kark.

Niczego już nie rozumiał. Chciał jedynie wrócić do domu i zapomnieć o całym tym dniu, o Quebecu, o strzelaniu powietrzem, o skręcaniu karków. Nie miał pojęcia, w co wdepnął, ale też nie chciał wiedzieć. Skoro zabicie więźnia było tak proste, to zabicie jego nie byłoby pewnie o wiele problematyczniejsze. Zgodziłby się nawet na połknięcie preparatu. Ale afera na najwyższym poziomie… Z zamysłu wyrwał go głos Quebeca:

— Mówił prawdę. O błyskawicy wiedzą może z trzy osoby… no teraz cztery. — Quebec wyciągnął zza pazuchy papierosa, zapalił. Podsunął paczkę z zapalniczką Edkowi, który zaś niepewnym ruchem wyjął jednego i zapalił. — Jak się nazywasz, młody?

— Edward Maliszewski.

— Słuchaj… To było z mojej strony nieprofesjonalne. Nie chciałem cię w to wciągać, ale musiałem. Czasami sprawy toczą się tak źle, że nie ma innego wyboru i niewinni często muszą napotykać się na różne gówna, których nie powinni nigdy zaznać.

— Nic się nie stało, ja po prostu… nie przywykłem do tej pracy, ale nie rozumiem czegoś. Jest pan doktorem? Nie chcę pana urazić, ale…

— Doktorem językoznawstwa.

— I jako doktor może pan…

— Quebec. Swoją drogą, wiesz, że od dzisiaj nie pracujesz już w wydziale bezpieczeństwa?

— Słucham? Nie rozumiem. Jak to nie pracuję?!

Quebec zaciągnął się dymem z papierosa, po czym rzucił go na ziemię.

— Zostajesz zdegradowany na najniższą możliwą pozycję. Niższą niż "D". Chodź — odparł, rozgniatając butem niedopałek.

Historia nie jest moja, będzie kontynuowana.

Avatar andrexo
Co to za sztuka skopiować czyiś tekst i się nim chwalić ?

Avatar
Konto usunięte
andrexo pisze:
Co to za sztuka skopiować czyiś tekst i się nim chwalić ?

Powiedział andrexo który skopiował mój awatar.

Avatar andrexo
GarethBale11 pisze:
Powiedział andrexo który skopiował mój awatar.


Napisał *

Jeszcze dorysuje wąsy do tego Bale i będzie czosnek xD // żart.

Nie no ale napisz coś od siebie a nie kopiujesz.

Avatar
Konto usunięte
andrexo pisze:
Napisał *

Jeszcze dorysuje wąsy do tego Bale i będzie czosnek xD // żart.

Nie no ale napisz coś od siebie a nie kopiujesz.

Napisałem z tego co wiem 5 past, więc siedź cicho, jeśli nic nie wiesz.
W tej chwili myślę nad szóstą, ale żeby wam się nie nudziło wstawiam SCP ;-;

Avatar andrexo
GarethBale11 pisze:
Napisałem z tego co wiem 5 past, więc siedź cicho, jeśli nic nie wiesz.
W tej chwili myślę nad szóstą, ale żeby wam się nie nudziło wstawiam SCP ;-;


W sumie, ok.

Avatar
Konto usunięte
Temat do oczyszczenia.

Avatar Griszka
Moderatorka
Prosz. Te parę postów jeszcze ma coś wspólnego z tematem więc zostawiłam :I

Odpowiedź

Pokaż znaczniki BBCode, np. pogrubienie tekstu

Dodaj zdjęcie z dysku

Dodaj nowy temat Dołącz do grupy +
Avatar TheBDQJP
Właściciel: TheBDQJP
Grupa posiada 8212 postów, 748 tematów i 712 członków

Opcje grupy Lubię się bać

Sortowanie grup

Grupy

Popularne

Wyszukiwarka tematów w grupie Lubię się bać