W dzieciństwie, grałem na Nintendo 64 w Super Mario 64, Worms Armageddon (Tak, istnieje) i Mario Kart 64... Och, dużo trzeba było by wymieniać. Mieszkam sam w mojej chacie więc mam luz. Postanowiłem zrobić wreszcie porządki w piwnicy, tak zrobiłem.
Nagle znalazłem moje.... Nintendo 64! Niestety, nie było żadnych kaset oprócz z SM64. Kaseta z SM64 Była jakaś... Dziwna.... Mario miał oczy jak smoła a wyraz "Mario" został wydrapany. Podłączyłem Nintendo 64 i włożyłem kasetę i gram.
Od razu wyrzuciło mnie do gry, zero gwiazdek, zero żyć. Co do ku*wy jasnej się dzieje! Kontroler miał jakieś wibracje. Wszystko było jak było, do póki nie wszedłem do zamku...
Były tam plamy krwi, a w jakimś rogu zamku siedział przerażony Toad. Gra się wyłączyła. A z resztą konsola też. Jutro sprawdzę, co do ch*ja się dzieje z grą.
Nie mogłem zasnąć, była już 0:05, czyli noc. Gdy w końcu zasnąłem, usłyszałem pisk, ale to nie jaki pisk! Pochodził z miejsca, gdzie stała konsola. Poszedłem do salonu.
Nie no, to jakieś jaja, gra sama się włączyła. Zobaczymy.... Głowa mario (Którą można było się bawić poprzez szarpanie go uszami), która była na początku, miała oczy czarne jak smoła! Był bardzo zły uśmieszek, sam mario wyglądał na złego. Tylko dlaczego?
Siedziałem i ryczałem jak bachor. To było bardzo ciężkie. A dziwne było to, że gra działała, mimo że kaseta nie była włożona! Gra się wyłączyła, a ekran migał tak, że można było zobaczyć zamordowaną Peach na podłodze, krew, krew i jeszcze raz krew.
Nie mówię, że to było hiper-mega-mega-super-duper-realistyczne. Po prostu tak leżała na podłodze a kontroler nadal miał wibracje. Natychmiast poszedłem po mój młotek i rozwaliłem konsolę, tak samo postąpiłem z kasetą. Nigdy nie zagram w żadne SM64.